Pages

30 listopada 2014

Dlaczego skręca ?

Mam być może banalne pytanie. 
Dziergam z BLFu rozpoczęty kilka dni temu sweter. Dziergam na okrągło, z dołu do góry. Nie pierwszy to takie udzierg, od kilku lat właśnie w ten sposób dziergam i pierwszy raz zdarzyło się mi takie dziwne skręcanie. Wiem, że to nie jest kwestia oczek przekręconych robionych na okrągło. Jedyne, co mi przychodzi, jako tłumaczenie, to zmiana wełny na nieco cieńszą. Dzianina jest dość elastyczna, miękka i może dziergając poddała się skrętowi wynikającemu z obracania robótką ? Podejrzenia o skręt zaczęłam mieć gdzieś w połowie jasnej części, koniec końców, ściągnęłam z drutów i by było naprawdę obiektywnie, oczka przewlekłam na dodatkową nitkę.


Na zdjęciu z lewej widok naturalny, z prawej ułożony prawidłowo. 
Co ciekawe, patrząc na dziergany rękaw, nie widać takiego zjawiska. O, proszę.


Nie wiem, czy nie spruć tej jasnej części. Ale czy to coś da ? Możliwe, że sweter już w całości, z dobrze dołączonymi rękawami będzie taki, jak trzeba. Tak oczywiście przypuszczam. Na razie, po zdjęciach, zostawiłam zblokowany. 
2-3 dni 'chodziły' za mną ciasteczka przez maszynkę. Pamiętam, jak z mamą robiłam takie. Całą furę. Była taka prymitywna nakładka na ręczną maszynkę do mielenia mięsa, ciasto lądowało w maszynce, kręciło się oczywiście, a zamiast zmielonego mięsa wychodziło fantazyjne ciasteczko, które trzeba było odkroić. Maszynki takiej do mięsa, ani tej przystawki nie mam, ale od mamy w prezencie lata temu otrzymałam pistolet, szprycę do takich ciasteczek. Długo nie robiłam. Więc się zabrałam. 

Tym bardziej, że miałam power po ostatnich zmaganiach z własnym zębem - nagle rozbolało mnie w okolicach dolnej, prawej '7' i takie dziwne ćmienie rozkręcało się, dodatkowo wzbogacając o obrzęk węzła chłonnego żuchwowego. Stomatolog wspomógł nie tylko antybiotykiem, ale też na szczęście ketonalem. Obok '7', jest też  '6' po kanałowym, wiec podejrzenia i pod jej adresem miało rozwiać rtg obu - niestety, na tą chwilę, wstępnie nie rozwiało, bo oba zęby wyglądają na nim dobrze. Nie wiem, czym się skończy w piątek, mam wizytę, wiem jedno, gdyby nie ten ketonal, to bym chyba głową waliła w ścianę. A mnie nigdy w życiu ząb nie bolał !
Więc po tych przeżyciach rzuciłam się na ciastka. 

Gdzieś w połowie blaszki zaczęły się problemy z obsługą szprycy, bo ciasto przestało się przesuwać. No szlag. Okazało się, że pękł plastik przy rączce na tyle wrednie, że nijak tego skleić (rączka pracuje tylko na nicie, reszta jest spójną całością), rozmontować. A prawidłowy ruch rączki, odpowiada za przesuwanie się tłoka wypychającego ciasto. Przy okazji, doliczyłam się, że pistolet ma dobre... naście lat, 14-15 ! Kiedy to zleciało ?!?!


Ciasteczka wykonuje się dziecinnie prosto. Trzeba po prostu zagnieść wszystkie składniki. Ciasto jest elastyczne i wdzięczne w obróbce.
Składniki:
2 żółtka
ok 300 g maki pszennej
150 g margaryny
ok 150 g cukru (zależny z jakim dodatkiem ciasteczka)
śmietana 3-4 łyżki (w zależnosci od potrzeby)
0,5-1 łyżeczki proszku do pieczenia 
dodatkowo można np zetrzeć skórkę z pomarańczy

Te ciastka mają jeszcze inną fajną cechę. Zostają z nich białka. A jak białka, to muszą być bezy. :-)


I pozostaję obecnie z kolejnym dylematem, jaką szprycę kupić w przyszłości ? Plastikową, czy może już metalową ? Koszty mają różne, oczywiście metalowa to już spokojnie powyżej 150 zł. Tylko czy warto ? Z kolei plastikowe - wiem, że niektóre nie współpracują z użytkownikiem. Używa ktoś ?







24 listopada 2014

Się Porobiło - cz. 101 - Czarny kot


 
Po zrobieniu owieczki zostałam poproszona o wykonanie filcowego kota. 
To i jest. 
Stylizowany trochę powiewem egipskim, w formie posągowej, ale nie do końca. To bardzo polska stylizacja.
Kot jest z czesanki z merynosa hiszpańskiego. W środku znalazł się wyczes z powlarth-u, dokładnie ten sam, z którego powstała owieczka, o której wspomniałam wyżej. Filcowanie na sucho, igłami. Nie powiem, trochę to trwało. :-) Nie używam dużej ilości igieł, pomimo wielkości filcowanej powierzchni, najłatwiej mi jednak jedną, góra 2-3 igłami. Kot jest stosunkowo miękki, jak na możliwy efekt po filcowaniu igłami. Ostatecznie urósł do 20 cm.
Przed nim teraz podróż. Mam nadzieję, że dojedzie w całości i już realnie się spodoba.

Większym problemem były zdjęcia kota. 
Jak jest za oknem o godzinie 16.00, to każdy widzi, więc... dwa zdjęcia są w 'świetle lampy', a ostatnie z fleszem lampy błyskowej. Kot jest intensywnie czarny pomimo, że na zdjęciach wychodzi średnio. Najszybciej za 5 dni, w sobotę, mogłabym spróbować zrobić w dziennym świetle, o ile oczywiście byłoby nie tyle słońce, co w miarę jasno. A niestety, nie zapowiadają takiej pogody.


Z kotem kojarzy mi się zawsze Alf. :-)
Pamiętacie Alfa - sympatycznego kosmitę z serialu rodzinnego z lat 90tych ? I to jego powiedzenie - Dobry kot, to pieczony kot. No nie mogłam się oprzeć. Mam nadzieję, że kociary mnie nie uduszą. ;-)

Zdjęcie z zasobów internetu

20 listopada 2014

W popołudniowym świetle lampy

To już ten czas, gdy światło sztuczne świeci się prawie całodobowo. Lubię to wieczorami, ale zarazem też i nie lubię, bo krótki dzień działa dołująco.
Zabrałam się za dzierganie z BLF. Cała fura cienizny. Pomysł jest banalny - ma być prosto i z dużym wywijanym golfem. Co wyjdzie, czas pokaże, a kilometry nitki mogą ułożyć się albo w sweter, albo w... coś bez rękawów. Na razie jest lekki, miękki start.


 W takie popołudnia i wieczory dobrze robi nie tylko gorąca kawa, ale też coś słodkiego, a - w moim przypadku - najlepiej czekoladowego. Uwielbiam więc szybko robione brownie.


Ciasto wykonuje się szybko, równie szybko znika. :-)
Składniki:
2 tabliczki (200 g) gorzkiej czekolady
1 kostka (200 g) masła
100 g mąki
300 g cukru
6 jaj
w oryginale jeszcze 50 g łuskanych włoskich orzechów(robię bez)
Wykonanie:
Czekoladę wraz z masłem rozpuścić w kąpieli wodnej. Gdy stygnie, ubić jajka, powoli dodawać cukier i mąkę, na koniec połączyć delikatnie z rozpuszczoną czekoladą. Piec ok 20 minut w 200 st C. 
Porcja ciasta starcza na foremkę ok 20x30 cm.

I na koniec muszę się pochwalić. Dziś wyjęłam ze skrzynki kopertę, a w niej - niespodzianka ! :-))) Domowe mydełka od jednej z czytelniczek bloga ! O, takie. A jak pachną. :)


Bardzo dziękuję.


15 listopada 2014

Navajo na wrzecionie i domowy krem.

Ha !  W końcu spróbowałam. 
I w zasadzie bez problemu poszło - navajo na wrzecionie. Zmobilizowała mnie cienka nitka, singiel, który zrobiłam. Tak na marginesie, łatwiej mi się robi cienizny. Tutaj widać, jak sobie schła, tzn jej niewielka część. Wełenka w skręcie jest trochę ostra i jak dla mnie, widzę ją jedynie w skarpetach. Stąd potrójny skręt i navajo. Próbka niewielka. Ale chyba przerobię mimo wszystko większość runa, bo skarpet nigdy za wiele, prawda ? Co dla mnie dziwne, to jak trochę potrzymam moteczek w dłoniach, to jakoś mniej gryzie. :-)
Miziam nim stopy i ... w zasadzie jest ok, to mobilizuje do działania. 
Co mnie zastanawia w tym moim navajo ? Że bardzo je przekręciłam. Tak bardzo, że zwinięte w motek skręcało się i sprężynowało, jak zwój gumek. Przewinęłam w kłębek, luzując metr za metrem, po czym znowu zwinęłam w motek i dopiero robiłam zdjęcie. Nie wiem, czy to moje 'przedobrzenie' w temacie, czy po prostu trzeba uważać, bo wrzeciono tak już ma. Nie wiem. A, oczywiście na wrzecionie pętelki nici są zdecydowanie krótsze niż na kołowrotku. Przynajmniej te moje. Na tym czarnym przykładzie nie bardzo widać skręt nitki, ale jestem zadowolona. 


Zadowolona też jestem z kremu, który sobie ukręciłam kilka dni temu. Nie tyle zaskoczyła mnie prostota wykonania, co fakt, że mi służy. Oczywiście poszłam na łatwiznę stosując gotową recepturę opartą na emulgatorze (z pestek moreli), który zapewnił mi właściwą konsystencję zaraz po wymieszaniu. Ponieważ o właściwościach olejów wiem tylko tyle, co wyczytam (a każdy opisany tak, że 'och' i 'ah' - pewnie potrzebuję :-) ), zdecydowałam, że na próbę wystartuję z dwoma olejami - jeden poleci do kremu dziennego, drugi na noc. 


Olej z pestek brzoskwini powędrował wiec do kremu na dzień, a nocą ma mnie upiększać olej z pestek granatu. Oba ładnie nawilżają, szybko się wchłaniają, skóra jest elastyczna i miła w dotyku. 
Słoiczki mają po 30 ml. Gdyby kogoś ciekawił koszt takiej miksturki, to za same tylko składniki trzeba liczyć (kalkulowane na bazie cen, za które kupowałam w necie, bez kosztów przesyłki i opakowania) 7-9 zł. Pracy przy tym może z kilkanaście minut, bez czasu oczekiwania na schłodzenie. Obiektywnie, należałoby jeszcze doliczyć chwilę grzania na gazie i zakup termometru. No, ale termometr wcale nie musi być tylko do tego i nie tylko na raz. :-) Oczywiście nabywając składniki, nie można kupić aż tak małych ilości, by było dokładnie na jeden kosmetyk, więc zabawa się dopiero zaczyna. :-)

9 listopada 2014

W poszukiwaniu inspiracji

Dziś pogawędkowo i ku pamięci. 
Drepczę w miejscu i intensywnie przebieram nóżkami, bo już chcę coś wrzucić na druty, a decyzji brak. Szukając inspiracji w necie, parokrotnie 'wracał' do mnie obrazek ze strony OutBox . Jest dość popularny, bo szpilkowany na http://pinterest.com, na http://stylowi.pl i na innych portalach. W sumie banalne ubranko i kilka możliwości używania. Wpada w oko. I zaraz przypomina mi się wesoła scena z "Czterdziestolatka", gdy Madzia Karwowska miała dylemat, ubierając bodajże trzyczęściowy niebieski w kwiaty komplet a'la sukienka, czy "góra do dołu, czy dół do góry". :)
Tu trochę podobnie.

Bardzo mi się ubranko podoba, zastanawiam się tylko, jakie powinny być rozmiary tych niby rękawów, by można było swobodnie ruszać rękami Co innego, gdy ubranko jest szyte z metra, czyli z gotowej dzianiny kupowanej na metry, a co innego, gdy dziergane. Gotowa dzianina jest bardzo sprężysta i pewnie dlatego, tak ładnie układa się na modelce na tych dolnych zdjęciach. 
Kusi mnie, by przerobić właśnie uprzędzony niedawno BLF w 3 kolorach na podobną dzianinę.

Tak szwendając się dalej po necie, przypadkowo natrafiłam na kilka zdjęć pokazujących, jak wszyć zamek do dzierganego swetra. Pamiętam, ile czasu trwało ręczne wszywanie w kamizelce ojca, więc ku pamięci, wklejam link. To kilka zdjęć w albumie na https://www.flickr.com/. Niestety, nie potrafię dostać się bezpośrednio do każdego zdjęcia. W sumie jest ich parę i warto zobaczyć. Może i komuś z Was ułatwi pracę.

I na koniec jeszcze mam pytanie do czytających, dziergających, zwłaszcza tych dziergających od dzieciństwa, które uczyły się od mamy, babci, cioci, a nie z publikacji książkowych i netowych. Czy Wy też macie problemy z nazewnictwem 'technicznym' przy dzierganiu. Nie chodzi mi tylko o nazwy wzorów podstawowych, ale i na nazewnictwo czynności ? Np. podwijanie plis brzegowych już w trakcie dziergania, to 'sczepianie warstw'. Gdyby nie przypadek, w życiu bym nie znalazła. :)
Na wszelki wypadek, ku pamięci - wklejam link do strony ABC robótek na drutach .

A, na koniec dla okularnic - też ku pamięci.
Byłam w tym tygodniu u okulisty, udało mi się dostać do 'nowego' w mieście i jak nigdy poczułam się 'zaopiekowana', bo nie tylko pierwszy, bez gadania, dał mi szkła takie, jak faktycznie potrzebuję, (a nie nieco słabsze, bo 'oko się przyzwyczaja i rozleniwia'), ale też dał skierowanie na badanie w kierunku jaskry. Oczywiście nic mi w tej chwili nie jest, w rodzinie jaskry nie ma, ale jako krótkowidz o małej wadzie wzroku, raczej z niższym niż wyższym ciśnieniem tętniczym krwi i z ukończonym (oj ... już trochę czasu temu) 35 rokiem życia, powinnam rutynowo takie badanie raz w roku przeprowadzać. Oczywiście pojęcia o tym nie miałam !
Net twierdzi, że grupa ryzyka jaskry jest bardziej zawężona, ale ja już wolę uważać bo jaskra latami znaku o sobie nie daje. Tak też i Wam uwagę na temat zwracam.


5 listopada 2014

Się Porobiło - cz. 100 - Owieczka


Setny post z cyklu 'Się Porobiło'. Nie wiem kiedy to zleciało. Banał ? Ale taka prawda. Banalnym byłby kolejny otulacz, czy skarpety. Banalnym, ale przecież nie złym. Przypadek sprawił, że pojawiła się owieczka. 
Ten przypadek, to efekt uboczny naprędce zwijanego polwarth-u do farbowania z poprzedniego posta. Wełna przez przędzeniem wymagała wyczesania, bo zakupiona była w formie kłaków, wypranych i niewyczesanych. I chyba nigdy więcej już nie chcę tej wełny w takiej formie. Z wyczesu pozostała cała fura, góra, stos małych odpadków - bęcków, które gromadząc się w jednym miejscu nieodparcie przypominały baranka. Ha, kolejny banał. Brakowało tylko oczek, łapek, kopytek i jeszcze kilku niepozornych szczegółów.
Chwyciłam za igły i powstała się więc owieczka, która dzięki drucikowi kreatywnemu (nazwa wielce obiecująca, ale tylko tyle) ma możliwość stania (chociaż nie ukrywam, że trzeba owieczkę chwilkę ustawić i przekonać, by została w takiej pozycji), siedzenia i zmiany ustawień kończyn. Ma 14 cm wysokości. 

Sierściuch niestety jest mało fotogeniczny. Aparat ma problem ze złapaniem ostrości na futrze przy świetle sztucznym. 
Ale proszę docenić, że się starałam. Z ponad 20stu zdjęć, te są zdecydowanie najlepsze. Wyczesanych bęcków jeszcze sporo zostało, nie wiem, czy w związku z tym owca nie będzie miała rodziny. Co ciekawe, bęcki pod wpływem 2-3 ukłuć igły przestają być bęckami i wyglądają, jak dobrze wyczesana czesanka. Cud ? ;-)









4 listopada 2014

Farbowanie naturalne 2014 - czarna malwa

Chyba ostatni post o tej tematyce w tym roku. 
Czarna malwa (Alce rosea L.) Moje 4 krzaczki posadzone w ubiegłym roku nawet jeszcze nie raczyły zakwitnąć, ale za płotem u sąsiadki rosło ich kilka. Jak tylko zaczęła kwitnąć, poprosiłam ładnie o zbieranie przekwitniętych kwiatów. 


Dostawałam systematycznie nawet po kilka kwiatków, łącznie z tymi, co leżały na ziemi. Ostatecznie samego suszu, bez zielonych końcówek było 62 gramy. Pomna podfilcowanych dredów, które otrzymałam farbując świdośliwą, najpierw uprzędłam w 2ply 50 g polwarth-u (niefajnie mi się go wyczesywało) i według zaleceń Finextry zaparzyłam susz kwiatowy, odcedziłam i do barwnego płynu włożyłam wełnę. 


Pyrkało ponad godzinę, zapomniałam o garnku. :-( Być może to wpłynęło na ostateczny wynik. Po ostudzeniu płukałam, płukałam i płukałam. Za setnym razem przestało się w końcu odbarwiać. Mokre, w świetle łazienki trudno było sklasyfikować w skali barw. Jak wyschło okazało się być, no właśnie...


Tu w świetle dziennym. Z lewej zwinięte razem 3 moteczki, z prawej oddzielne. I tak, dwa są w kolorze takim dżinsowym (niebieski z odrobiną szarego), jeden w lekko fioletowym (fioletowy z niebieskim). Wszystkie były bejcowane 20% ałunem z tą różnicą, że dwa niebieskie bezpośrednio przed barwieniem, trzeci chyba w sierpniu i teraz na chwilę tylko wrzucony do bejcy, gdzie moczyły się te dwa, by po prostu go zmoczyć. Niestety, nie mam warunków, pogoda nie pozwala, by popołudniu zrobić lepsze zdjęcie bez lampy, stąd przepraszam za złą ostrość, ale chodzi mi o kolor. 
Poniżej w świetle żarówek i lampy błyskowej, słabiej widać różnicę odcieni, ale gołym okiem jest ona widoczna.


Nie otrzymałam szarości, ale też nie otrzymałam turkusowych odcieni, jak Finextra, czy niemieckie farbiarki. Na ile na zmianę koloru ma wpływ woda (chemik z pracy mówił mi, że nasza kranówka jest dość bogata w minerały, ale jak one wpływają na moje farbowanie ???), na ile wysuszenie kwiatu, pojęcia nie mam. Możliwe, ze wcześniejsze wyjęcie z kąpieli wodnej, jeszcze gorącego, przepłukanie też wpłynęłoby znacznie na kolor. 
Nie pozostaje mi nic innego, jak trzymać kciuki za nowe nasadzenia malwy, by przetrwały zimę, zakwitły obficie, bym miała czym dalej próbować.


1 listopada 2014

Post z lekka nieudany

Post może i udany, jeśli nie okaże się być zbyt nudny, ale moje ostatnie poczynania właśnie z lekka nieudane były i to na dwóch różnych frontach. Obydwa tematy poległy estetycznie, w dużej mierze przez... pojemniki, pudełka, formy - jak zwał, tak zwał.
Pierwszy front, to sery. Tak, sery ! Liczba mnoga. :) Nie ze względu na wielki przerób mleka, co na ilość małych serków. Tym razem sztuczną krówkę, czyli mlekomat, 'poprosiłam' o 4 litry mleka, 3 litry z myślą o serach, litr z przeznaczeniem na ricottę. Już na zupełnym luzie, bez ciągłego patrzenia na zegarek, ale z termometrem w ręku, ruszyłam do działania. Wcześniej długo myślałam o tym, co może mi posłużyć za formę. W sklepach oczywiście małe cedzaki nie są do kupienia, a małe sitka niestety nie mają dziurek na bokach. Nawet nie było małych plastikowych miseczek, z których można byłoby porobić na gorąco dziurki. Z braku laku, padło na małe pojemniczki, w których pakuje się w sklepach surówki, sałatki, etc. 
I tak, są dwa małe sery naturalne, bez dodatków, jeden z kuminem rzymskim i jeden z sypką słodką papryką. Temat ziół, innych niż oregano, liść laurowy, majeranek, etc, to u mnie wielkie wyzwanie.  Na długich regałach w większości zalegają różnorakie kompozycje, mieszanki, a pojedyncze zioła są tylko te najbardziej znane.


Sery były bardzo kształtne, ale schrzaniłam je mocząc w solance. Trzeba było moczyć każdy oddzielnie, a nie hurtem, bo niestety się odkształciły od talerzyka, który je blokował przed wypływaniem na powierzchnię solanki. Przypadkowo udało i się kupić kefir z bakteriami robico (takie zalecane były w jednym z przepisów na ser a'la koryciński), co prawdopodobnie przełożyło się na lepsze dziurki. Ale tylko prawdopodobnie. ;-)

Sukcesem też zakończyła się próba uzyskania ricotty z serwatki. Poszło sprawnie i szybko. Pewnie za sprawą krowiego mleka, a nie, jak poprzednio mleka i śmietanki ze sklepu. Na zdjęciu widać drobiny lekko brązowe. Możliwe, że to początek przypalenia, ale sam garnek na dnie nie nosił śladów takowego i smak ricotty bez zarzutów. Na zdjęciu ricotta bezpośrednio po wyjęciu z chusty, w której wisiał całą noc, bo miał  ociekać. Jest bardzo zwarta, po dodaniu śmietany starczy na parę kanapek.


Sprawa foremek, pojemników wpłynęło znacznie na poczynania na drugim - kosmetycznym froncie.
Tydzień temu dojechała druga przesyłka ze sklepu 'Zrób sobie krem'. Bardzo długo kombinowałam, co powinno się w niej znaleźć, bo chyba (patrząc pod kątem ich działania), powinnam mieć połowę specyfików z oferty. No i trochę przekombinowałam. 


Najłatwiej było mi zrobić wodę micelarną, bo składniki trzeba tylko odmierzyć i połączyć ze sobą wstrząsając. Ilość wg przepisu starcza mi na tydzień i odpowiada mojej cerze. Jutro więc mieszam kolejną porcję. :-)

Większym wyzwaniem było mydło. Poszłam na łatwiznę kupując bazę mydlaną. Patrząc teraz na efekt, nie wiem, czy to był dobry pomysł, jednak wówczas, gdy zamawiałam nie mając dokładnych przepisów, wiedząc tylko, że trzeba uważać i znając tylko kilka ogólników, bez szczegółów, obawiałam się zabawy w małego chemika. Po rozpuszczeniu bazy dowartościowałam ją masłem shea, naturalnym sokiem wyciśniętym z pomarańczy, startą z niej skórka i ziarnami kawy. Udział tych dwóch ostatnich dodatków powalił mi estetykę. Masa niestety nie stała się piękna pomarańczowa z drobinami kawy, ale brunatna, drobiny kawy ulokowały się na spodzie formy a skórki wcale nie widać. Cóż, później doczytałam, że dodatki tego typu dodaje się, gdy masa jest bardziej gęsta. Wcześniej dowiedziałam się z netu, że dodatki miesza się z masą  przed wlaniem do formy, to i dodałam. Teraz i tak nie wiem, na ile gęsta ma być ta masa. No i jeszcze te nieszczęsne foremki, pojemniki do zastygania mydeł. Długo szukałam rozglądając się wkoło. Chciałam mieć proste, zwykle kształty mydła, równo odcięte. Ale złośliwie pojemniczki po spożywanych produktach miewają najczęściej wzorki, które po rozcięciu mydła na mniejsze kawałki, byłyby góra z 2 stron. Nie chciałam mydełek z foremek muffinowych, wylałam więc do szklanej formy (naczynie żaroodporne), a ze ścinków bocznych zrobiłam małe mydełka w plastikowej foremce do lodów. I chyba ostatni raz użyłam tej foremki. Wyciąganie ich to wyzwanie, a w grę nie wchodzi uprzednie wyłożenie folią, bo ta prawdopodobnie schrzani wzorek. Schładzanie formy w lodówce wcale nie ułatwiało wyjęcia. Ostatecznie się udało, ale co sobie poklęłam, to moje. 
Pozostaje teraz poczekać kilka tygodni i łudzić się, że chociaż będą się pienić. :)


Na koniec muszę pochwalić się białym amarylisem. Zakwitł i jest piękny. Zasługa moja w tym tylko taka, że udało mi się go wypatrzeć w sklepie, gdy stał w tłumie innych, czerwonych, czerwonawych. Był tylko łodygą kwiatową z pąkiem, niezdradzającym odcieni czerwieni. Na dodatek sama kwiatowa łodyga była dziwnie odgięta od pionu kwiatu i codziennie odwracałam doniczkę na parapecie, aby się naprostowała zanim otworzy pąki, bo mogłaby się przewracać. Dziś na 2 minuty wyszło słońce, więc od razu chwyciłam za aparat.


Samo słońce dawkuje się tutaj w porcjach tak małych, że przykro się robi. A to dopiero początek dni szarych i bez słońca. Na szczęście jest temperatura względna, ale kto wie, co będzie za tydzień.




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...