...czyli będzie EKO.
Znalazłam przypadkiem (uwielbiam takie przypadki !) informację o woskowijce. Początkowo myślałam, że to jakaś literówka w tekście, ale nie... Woskowijka jest, żyje i ... nawet 'pracuje'. Poczytałam i już od razu wiedziałam, że chcę mieć. I to kilka !
Niestety, w ofertach nie mogłam znaleźć większych serwetek, by np. móc owinąć zwykły chleb. Wszystko było małe, za małe. Trafiły się ze dwie pojedyncze, nieco większe, ale za 40 zł sztuka, więc upss..., a jeszcze i tak nie wiem, czy by jedna starczyła do bochenka. Poza tym, chciałabym komplet, z jednakowej tkaniny. Wiadomo.... ;-)
Szukając dalej, przypadkiem natrafiłam na
filmik, jak wykonać samodzielnie.
Oczywiście ! Sobie zrobię, a co ! :)))
I się zaczęło !
Najpierw trzeba kupić wosk, do tego olejek jojoba (mój okazał się przeterminowany). Przy okazji zakupu olejku, uzupełniłam trochę zapasy ze sklepu Zrób Sobie Krem (tu się przyznaję, że nie tylko olejek jojoba się przeterminował :( ). Brnąć w ofertach wosku, kombinując, gdzie i ile najkorzystniej kupić, również przypadkiem, a jak ! ;-) natrafiłam na informację, jak to korzystnie jest przy ekranach monitorowych palić woskowe świece. Nooo ... kupiłam kilogram wosku. Tak ! Kilogram w takich plastrach, jak suche wafle do andrytów.
Węza pszczela, bo tak fachowo się mój zakup nazywa, przyjechała w stanie nieskazitelnym. Pięknie opakowana w papier, do tego w kartoniku i dodatkowo zabezpieczona zewnętrznym kartonem i folią. Z certyfikatami i świadectwem weterynaryjnym !
Oczywiście, zaraz do kompletu kupiłam knoty. Te jednak muszą dotrzeć z dalekiego kraju, więc muszę poczekać.
I
już prawie szukałam nożyczek, które kroją tkaniną w ząbek, kiedy
oświeciło mnie, że przecież mogę zwyczajnie brzeg woskowijki podwinąć i
podszyć.
Przygotowałam sobie 3 kawałki tkaniny w łapki, dwa większe, na całe bochenki pieczywa i jeden mniejszy, do 'pracowych' kanapek. Przyznam szczerze, że jak na pierwszy raz, to był błąd. Powinnam zacząć od malutkiej, takiej do przykrycia miseczki.
Ale cóż...
Wybrałam metodę z woskiem rozpuszczanym w piekarniku, wydawało mi się czystsze i łatwiejsze w wykonaniu. To był drugi błąd.
Ponieważ w filmie z linku nie było informacji, ile dokładnie trzeba wosku na jaką wielkość tkaniny, toteż najpierw zajęłam się mniejszą serwetką i do żaroodpornego naczynia połamałam niecały pierwszy 'wafelek' wosku. I z nosem przy piekarniku czekałam, aż się wszystko rozpuści.
Po wyjęciu rozpuszczonego wosku z olejkiem jojoba, uzbrojona, jak filmik przykazał, w dwa widelce, zaczęłam zatapiać serwetkę w naczyniu. Okazało się, że jednak wosku jest mało. Cóż, trzeba było dorobić i ponownie zanurzyć serwetkę. Poszło w miarę sprawnie, jednak wosk dość szybko stygł i serwetka sztywniała. Widelce oblepiły się też konkretnie.Palce same pchały się, by wspomóc widelce, no ale... 120 st C !
Druga serwetka poszła dość zgrabnie, trzecia też mało wiele.
Na zdjęciu widać, jak serwetka zmieniła kolor po wciągnięciu wosku i wyschnięciu.
I , to nie koniec, ... dopiero się zaczęło !
Nakombinowałam się konkretnie, jak to wszystko po wosku pomyć. Masakra. Pierwszy pomysł, by polać wszystko wrzątkiem i spłukać było połowicznie dobry. Wyszło tak pół, na pół. Żeby wszystko jakoś ogarnąć, rozgrzałam naczynie i widelce, powycierałam ręcznikiem papierowym i jeszcze przetarłam gorącą wodą z płynem zanim wszystko trafiło do zmywarki.
I to znowu nie był koniec. Nieeeee...
Okazało się, że woskowijki są nierówno pokryte, miejscami wosku jest więcej. Starałam się równo, ale ponowne włożenie mniejszej serwetki do kąpieli woskowej niestety spowodowało nierówności. Jak się wygładzić ? Żelazkiem ! Tak, rozprasuję wosk żelazkiem ! No cóż, co prawda, nie chciałam paprać się żelazkiem, bo to i deskę trzeba jakoś zabezpieczyć i w ogóle, ale trudno. Nic innego nie wpadło mi do głowy. Żelazko nagle okazało się zbawienne.
I teraz dopiero się zaczęło ! :)
Rozprasowując mniejszą, (między papierem do pieczenia), powoli dopuszczałam myśl, że wszystkie serwetki są za bardzo woskowe. Trzeba każdą rozprasować i jakoś ten wosk odessać. Więc kawałek po kawałku, rozgrzewając, odsączałam papierowym ręcznikiem. Wypaćkałam całą rolkę papieru ręcznikowego. Tak ! Całą ! Najgorzej było z brzegami, bo właśnie przez to założenie brzegu i obszycie, nawciągało się tam dość dużo wosku. Odsysając go, dotarło do mnie, dlaczego właśnie te brzegi lepiej mieć proste, tylko odcięte, no ale cóż... Pisząc to, sama się z siebie śmieję, ale stojąc z żelazkiem w ręku, do śmiechu mi nie było. :-)
Na moje szczęście, papier dobrze trzymał wyciekający wosk i w tym wszystkim, aż dziwne, że tylko trochę lepiła się rączka żelazka, co z kolei w miarę szybko udało się oczyścić ciepłą wodą z detergentem.
Na zdjęciu widać, że wyschnięte woskowijki są jaśniejsze, tzn mniej żółte niż te, na poprzednim zdjęciu.
Intensywnie się zastanawiam, jak zrobić woskowijkę w formie torebki. A taką widziałam ofercie Allegro. Szyć na maszynie zawoskowanej tkaniny raczej się nie da. No, chyba, że może przez papier do pieczenia ? A może jednak wprasowywać wosk żelazkiem ?
Nie, nie bójcie się robić woskowijek samodzielnie. Da się, tylko z głową. :-)
Mniejsza woskowijka przeszła już test.
Zawinęłam wieczorem pokrojone, bez obłożenia, kawałki pieczywa. Leżały do rana na stole, bez innego zabezpieczenia i rano powędrowały do pracy.
Pieczywo mięciutkie cały dzień, bez zapachu, który niestety ma sama woskowijka. I przyznam się, że obawiałam się trochę, że ten zapach może przejść na zawiniętą żywność, ale nie. Woskowijka nie oddaje zapachu. Może to faktycznie będzie dobra alternatywa dla zwykłej folii, czy tej aluminiowej.