Pages

26 października 2013

Sie Porobiło - cz. 74 - Skarpety, czyli więcej prucia niż dziergania.

  
Oczywiście tytuł nielogiczny, jednak podkreśla fakt wielokrotnego prucia. Żadnych skarpet tak nie robiłam, ale jak się dopasowuje rzeczywistość do wyobrażenia, czy wyobrażenie do rzeczywistości, to już tak bywa.
Włóczka jednokolorowa, zwykła, jakaś przypadkowa, skarpetkowa. A chciałam wzór strukturalny, ale nie warkoczowy. W oko wpadł mi na Ravelry i kombinowałam. Nie dlatego, że żałowałam na zakup wzoru, ale dlatego, że i tak by mi nic nie pomógł. Raz, że nie po polsku, dwa, że nie lubię słownych opisów, a w przypadku tego wzoru, co można było rozrysować ? Nic. :-)

No i kombinowałam. Najgorzej było wpasować się z rozdzieleniem oczek na górę i spód stopy, bo miałam miej oczek niż na zdjęciach. Ale jak już przebrnęłam, pewna byłam, że druga skarpetka poleci. Ba i poleciała. Tylko przy zbieraniu oczek na palce okazało się, że coś nie pasuje. I się wydało, że nie potrafię liczyć do 4. Zrobiłam nad piętą tylko 3 poprzeczne paski lewych oczek, a nie 4. Stąd prucie aż nad piętę. 


No i na stopach. Niestety, zdjęcia z góry, z ręki własnej, stad proporcje takie, a nie inne.







20 października 2013

Się Porobiło - cz. 73 - Buraczany szalik

Buraczana alpaka w ilości małej, bo 70 g jest od wczoraj szalikiem. Skromnym jeśli chodzi o długość, ale o taki chodziło. Przebierałam we wzorach, bo większość tych, co przewijają się w szalach blogowych (zwiewnych i powiewnych)  raz, że potrzebują kilometry wełny, dwa nie pasują do mojej kurtki.


Ostateczny wybór, to darmowy Easy Lace Stole Poniżej dwa zbliżenia wzoru w świetle zastanym październikowego pochmurnego dnia.Trzecie z doświetleniem lampy. Jak widać, lampa zmienia 'wygląd' wzoru, spłaszcza go, uwypuklając jednocześnie ażur.


 Na zdjęciach widoczne są też rozjaśnienie koloru, to o czym pisałam przy farbowaniu burakiem, że alpaka nierówno była zamoczona. Nie przeszkadza to, jednak w farbowaniu uważam już, by roztworu barwiącego nie było mało.

A, że jesień już robi się zdecydowanie mniej ładna, na pocieszenie dzisiejsze kadry balkonowego wrzosu. Były dwa, jeden nie przeżył. Drugi pięknie rozkwita.



 Z balkonowych nowinek, ciekawostek uprzejmie donoszę, że... zakwitła mi komarzyca Plectranthus coleoides. 


Dostała ostro przymrozkami i proszę, zakwitłą. Myślałam, że niestety, rozstaniemy się wraz z końcem sezonu, ale w takiej sytuacji muszę ją przygarnąć na zimę, prawda ? ;-)


17 października 2013

Się Porobiło - cz. 72 - Mitenki

Mitenki powstały między czasie.
Wykonane z Angory de Luxe.
Wzór ściągaczowy, środkiem podwójny warkocz. I tyle.


 Kolor na zdjęciach moich trochę przekłamany. Tu próba bez lampy, z ręki, niestety zdjęcia mniej ostre.


 I z lampą, przyciemnione, ale bardziej fioletowe. Za to mniej kształtne. To jednak kształt beznadziejnie wyglądający na płasko.


Mam nadzieję, że właścicielka będzie zadowolona. ;-)


16 października 2013

Merynos z orzechem

Długo to trwało, bo najpierw nie miałam czasu, by się zając farbowaniem i łupiny czekały. Później, czekał wywar na coś do barwienia, a po farbowaniu już czekałam sama na efekt orzechowy, czyli aż czesanka sobie wyschnie sama niewypłukana z barwnika.
W zasadzie proces naturalnego farbowania wymaga czasu i odkrywcze to dla osób w ten sposób barwiących nie jest, ale ja, jako początkująca w temacie, niby teoretycznie przygotowana, praktycznie jednak z tym czekaniem mająca problem. O orzechu wstępnie już było i sądziłam, że postępując powoli, susząc swobodnie mokre, nie płucząc po wyjęciu z gara, pozwalając zmieniać się w kontakcie z powietrzem uzyskam Bóg wie co. Wyszło przewidywalnie - brązowo, jednak zadowolona jestem pomimo, że brązów jako takich trochę się obawiam.

Miałam dość dużo łupin. Niestety, a może i stety, nie chciały dać się podsuszyć, stad całe 2,4 kg wrzuciłam do gara. Podgotowałam godzinkę, nie mogąc się zdecydować, co wrzucić do wywaru, stało to 2-3 dni, codziennie lekko podgrzewane. Nie wiem po co, może z obawy, by się nie zepsuło. Znalazłam w końcu 2 kawałki merynosa, jasnego, prawie białego i bez bejcowania, tylko zamoczone w wodzie przed samym farbowaniem, poszło do wywaru. Gotowało się godzinkę, gmerałam delikatnie, by barwniki przenikały całą czesankę i na noc pozostawiłam by sobie poleżało. Rano delikatnie odsączone powieszone na balkonie, miało przechodzić przemianę - tak przynajmniej zrozumiałam. Guzik. Poza zesztywnieniem wynikającym z pozostawienia wywaru w czesance (w tym i drobin łupinek), nic się nie zmieniło. Smętnie brązowo było i tyle, podobne do tego, co uzyskałam w poprzedniej próbie. Dopiero kolor zaczęło zyskiwać płukane strumieniem zimnej wody w wannie. Wyglądało to tak, jakby woda wypłukiwała wraz z resztkami kąpieli barwiącej obecny 'brunatny barwnik'. I tak 'powstała' ta rudo-karmelowa porcja.


Kolor jest naprawdę ciepły i nawet bez słońca dobrze wygląda.
Później druga porcja. Działanie identyczne z tym, że po barwieniu, poleżała trochę na ociekaczu i poszła do płukania. Ta jest taka bardziej 'orzechowa', czyli taka, jak potocznie, zwyczajowo określa się kolor brązowy używając określenia 'orzechowy'.


Przypuszczam, że różnica odcieni wynika tylko i wyłącznie z ilości barwnika użytego do barwienia. Może się mylę, to proszę o sprostowanie bardziej doświadczonych. Kolor nie zmienia się w taki sposób, jak w barwieniu indygo.

A korzystając z chwil słońca, po pracy, zrobiłam zdjęcie poprzedniej aksamitkowej wełence. Chyba jednak niepotrzebnie tak się upierałam, żeby pokazać jak słońce pogłębia barwnik, bo słońce aż tak bardzo jej nie 'pożółciło'.


13 października 2013

Alpaka z buraczkiem, merynos z aksamitką.

Post miał być już wczoraj i byłby, gdyby nie paskudna pogoda, mgła i szarość, które uniemożliwiały nie tylko dosychanie, ale też wykonanie sensownego zdjęcia. Dziś dużo lepiej nie jest, chociaż tak mocno nie wieje. Marzą mi się jednak zdjęcia w promieniach słońca, bo ono dodaje tego smaczku naturalnym kolorom.
I tak na początek alpacza przędza, kremowa, zaprawiona 20% ałunem w ilości 71 gram (! tak, dokładnie tyle :-) ) i kilogram buraczków, które jednak nieco odchudziłam, bo obrałam i pokroiłam na 4 części. Woda na początku była bardzo kolorowa, jednak po 10-15 minutach pyrkania, zaczęła blednąc, co mnie przeraziło. Wyłączyłam, wyciągnęłam buraczki i potraktowałam tarką. Dalej podgrzewana woda z burakami zyskała koloru. Podobało mi się. Po odcedzeniu, z wełną gar podgrzewał się dobrą godzinę. 


Trochę przestygło, ale nie mogąc się doczekać, wlałam niecałą butelkę octu i tak sobie stygło. Obawiałam się momentu wylewania wywaru, że cały kolor spłynie, ale nie. W sumie wełna wiele nie oddała. Już było dobrze. :-) Ale najtrudniejsze, to czekanie na wysuszenie i okazanie się prawdy o całej wełnie. W piątek kilka chwilek leżała w promieniach słońca, nie zdążyła zrobić zdjęcia, ale ufna w prognozy pogody podawane w tv wierzyłam, że w weekend będzie pięknie no i zdjęcia też będą w prawdziwych kolorach. Ale niestety. Bez słońca są bardziej zgaszone, lekko różowate, w słońcu mają odcień ceglasty, cieplejszy.


Niestety, a może i dobrze, są miejsca jaśniejsze, pewnie przypadkowo, przez ilość płynu w garnku. Trąba jestem, bo powinnam dać więcej wody od samego początku.

Kolejny dzień, to aksamitka. Zamoczona na noc, za radą Finextry z tłumaczeń niemieckich mądrości, czekała parenaście godzin na swój występ. Miałam dwa odcienie kwiatków. Moje osobiste z działki takie bardziej pomarańczowe, jednolite i te poszły do gara. Wszystkie, więc moczyło się nieco ponad 200 gram kwiatków i one już przelewane do garnka oddały wodzie dość dużo barwnika. Podobało mi się bardzo. Wełnę miałam w 2 porcjach, 2 razy po 70 gram i raz 60 gram. Wcześniej moczyły się w siarczanie glinu (nie ałunie !), ale je wyprałam gdy, jak pisałam w poprzednim poście, dotarło do mnie, że to nie siarczan glinu i potasu (ałun). Gdy już dojechał ałun, każda z porcji pogotowała się godzinkę w 20% roztworze. I zaczęło się. Najpierw pierwszy moteczek dobrą godzinę w samym wywarze z kwiatów, później drugi w pozostałym wywarze z woreczkiem gazy z główkami kwiatów, no i trzeci, najmniejszy z dodatkiem siarczany miedzi. 
I tak się suszyły, suszyły i suszyły.


W pojedynkę wyglądają ciekawie, każdy moteczek ma swój urok. Pierwszy w sumie taki... złoty.


 Drugi jaśniejszy, taki brudny zółty.


 I trzeci, jak łatwo się domyśleć, poszedł w stronę zieleni, czyli taka jasna oliwka.


I tu rodzinne zdjęcie trojaczków, rodzących się w kolejności od prawej.


Z efektów jestem naprawdę zadowolona, chociaż liczę, że ten drugi odcień aksamitek, ciemniejszych odda mi następnym razem więcej barwnika czerwonego.

10 października 2013

Się Porobiło cz.71 - Alpacza natura


 W końcu wymęczony sweter. Męka polegała na dorabianiu wełny w trakcie dziergania. Nie lubię tak. Jednak kiedyś musi być ten pierwszy raz i był teraz właśnie. Na szybko straciłam nawet orientację ile dokładnie alpaczych kudełków wyszło. Pierwsze porcje alpaki zaczęłam przerabiać pod koniec czerwca. Powoli przekształcało się w przędzę i sweter. Miałam wątpliwości, czy połączenia kolorystyczne odcieni będą wyglądały dobrze zwłaszcza porozkładane równo  i trochę mi zgrzyta dołączenie ciemniejszej do moteczka jasnej. Lepsze są przenikania. No ale ... natura ! Różnica odcieni bardziej widoczna jest z sztucznym świetle. Uroku zdecydowanie dodaje słońce. 

Żeby nie było schematycznie i bardzo nudno, poza delikatnymi warkoczami z przodu i na rękawach, duży podwójny z tyłu, centralnie.
Zdjęcia, jak to u mnie, smętnie na wieszaku po zdjęciu, zaraz po odcięciu ostatniej nitki z robótki. :-)))







6 października 2013

Farbowanie, czyli ałun - nie ałun !

Kilka spraw w temacie mego farbowania naturalnego ciśnie się do tego posta. Samego farbowania będzie raczej niewiele. 

W pierwszej kolejności wielkie dzięki za dyskusję w poprzednim poście, w komentarzach. Powoli i ja zmieniam swe nastawienie. Podstawowa sprawa - cel. Chcę uzyskać barwienie wełny, możliwie ładne barwy, pełne, intensywne, a nie konkretny kolor. Z ostatnich postów znajomych blogierek, jak nic widać, że natura rządzi się swymi prawami i jest niepowtarzalna. Ha ! barwy wyglądają inaczej w każdym świetle i to też mnie zachwyca. Jak pisałam już gdzieś, wcześniej wydawało mi się, że nie mam nie tylko co farbować, co i czym. W dniu dzisiejszym jest zgoła inaczej. Klęska urodzaju ! Ale po kolei.
Niezastąpiona Renata przyniosła mi kolejny worek z orzechowym dobrem. W łupinach były jeszcze orzechy, ojciec podjął się  rozdzielenia owoców od łupin, wiec wielkim zdziwieniem zarówno jego, jak i moim było me pytanie po akcji rozdzielania, 'a gdzie są łupiny'. 'Jak gdzie, w śmietniku' - słyszę odpowiedź. Ok, w śmietniku, trudno... mogę wyjąć. Zanim ruszyłam do kuchni grzebać we wiadrze słyszę, że w śmietniku, ale tym już zewnętrznym, bo obrał i wyniósł wszystko do blokowiskowego kontenera. No pięknie ! W pierwszej chwili nie chciało mi się śmiać, później już tak i to bardzo z samego przerażenia ojca, bo nawet obierając do ciasta w sobotę jabłka, dwa razy się upewniał, czy na pewno wyrzucić skórkę. :-)))
Pomna słów Aldony (Finextry), nie mogłam się doczekać kiedy pojadę na działkę i pozrywam aksamitki. Przymroziło u nas już nie jeden dzień i bałam się, czy coś jeszcze da się uzyskać. Zaraz po pracy, w piątek oberwałam co do jednego aksamitkowego łebka. Wcale nie były takie śnięte mrozem. Nawet bardzo ok. Hurtem już lecąc po działce, w pień łebki wycięłam również nagietkom - w końcu są też pomarańczowe, to winno zobowiązywać. Przywiozłam też lebiodkę i liście świdośliwy. 
W sobotę nastąpiło dopełnienie szczęścia. Przybyła moja przyjaciółka Ewa z dwiema reklamówkami dóbr z ojcowego ogródka - prawie 2,5 kg łupin orzechowych - wielkich prawie, jak piłka tenisowa ! Matko Boska, co ja mam z tym teraz zrobić ?! Póki co, gotuję właśnie w garze, ale na razie nie mam co w takiej ilości farbować. Da się to jakoś przechować ? Mało tego, Niezastąpiona Renata też mi przygotowała porcję łupin. Jutro dostanę ! Pomocy, jak nie zmarnować ! Jakieś sugestie ? Suszyć ? Ostatnio mi ślimaczały, nie dało się.
Druga reklamówka Ewy zawierała ponad kilogram aksamitkowych główek kwiatowych. Oberwała ojcu z jednego klomba wszystko, co się dało ! Wyobrażacie sobie ?!? Wszystko się suszy, na roboczo, na podłodze, bo kompletnie nie przygotowana byłam na taki urodzaj.
Nie ma jak niezastąpieni przyjaciele, prawda ?! ;-) 


Nagietki, to te w mniejszej ilości, widoczne jeszcze w naturze sprzed kilkunastu dni na pierwszym zdjęciu. Aksamitek mam dwa odcienie. Te od Ewy są ciemniejsze od moich i zdecydowanie bardziej dostało im się od porannych mrozów.

Próby z lebiodką - doczytałam, że dawniej barwiono nią na purpurowo, a nawet i czarno, zaprawioną ałunem - porażka. U mnie ciągle żółtozielono w garze było, ale chociaż w domu pięknie pachniało. Dorzucenie ałunu wcale nie wytrąciło innego koloru. Zaczęłam podejrzewać, że coś jest bardzo nie tak. No i wydało się, że mój ałun, ałunem nie jest. Dopiero na spokojnie doczytałam, że siarczan glinu, który kupiłam, to nie siarczan glinowo-potasowy. Na bank, w opisie aukcji, było słowo ałun. Co prawda miałam wątpliwość nabywając, bo różniły się opisem wodorowości, czy czegoś takiego. Ale co tam, nie miałam kogo dopytać, aukcja się kończyła, kupiłam i mam. No i wczoraj odbyło się ponowne polowanie na ałun. Teraz czekam na przesyłkę, nie chcę farbować, więc tylko spróbowałam, jak się zachowuje alpaka, jasna, taka ecri, w kontakcie ze świdośliwą. Tylko 30 minut gotowała się na małym ogniu, w kontakcie z liśćmi. Później poleżała kolejne 30 zalana octem, wypłukana i wysuszona wygląda dość przyzwoicie, prawda ? To brązowy, jasny, ale nie w odcieniu żółtym, co gdzieś tam idzie w nutkę czerwieni, czy różu.


Dziergam z przerwami ten mój alpaczy sweter, przędza nierówna w kolorze. Im bliżej szyi, tym mniej podobają mi się zmiany odcienia i zastanawiam się, czy nie spruć całości i nie farbować. 




2 października 2013

Smętne farbowanie.

Byłam pewna, że mam wiele z wiedźmy. Na razie jednak się niewiele z tego ujawniło przymieszaniu zielska w garach. Pierwsze próby z farbowaniem naturalnym takie sobie.
Oczywiście w porównaniu z efektami Finextry, czy innych blogierek niemieckich efekt mierny, chociaż może trochę diablo zaskakujący.
Obgotowałam łupiny orzecha włoskiego. Na czuja, bo jak inaczej. Czekałam długo na przyjazd chemii wspomagającej farbowanie, łupiny leżały na gazecie, oddzielnie każda, a mimo to, cześć zaczęła przekształcać się w czarne ślimaki. Czas było gotować, bo każda godzina dłużej, a dobro skońćzyłoby w śmietniku. Pod ręką tylko alpaka, a wkoło farbowane merynosy i inne owce. Obawiałam się wrzucić ją do gara nawet na próbę. Szperając po szafach, w ręce wpadł jeden z wcześniej kręconych 'artystycznie' , też na próbę merynosów. Kilka metrów powędrowało na godzinę do gara z zimnym wywarem. Wypłukałam i to był błąd, bo dzień później na blogu Prząśniczka doczytałam o tym, że orzecha się nie płucze, że wybawia się po farbowaniu, w kontakcie z powietrzem. To samo usłyszałam też od Finextry. W sumie więc, na to, co ja zrobiłam, nie wyszło aż tak źle. Zdjęcia są robione w godzinach popołudniowych, przy braku słońca, bez doświetlenia, nie oddają dokładnie koloru i nasycenia.Wełna jest jednak bardziej blada.


Ponieważ ostatnio właśnie obcowałam w klimacie takich kolorków z alpaką, nie wyrwałam się, by zamoczyć od razu w wywarze więcej wełny. Coś mnie powstrzymywało. Z jednej strony miałam nadzieję na bardziej szalony odcień, z drugiej myślałam o bejcowaniu, z trzeciej logika podpowiadała, że może do lepszego wybarwienia mam po prostu za mało surowca. Burza w głowie. Niezastąpiona Renata dostarczyła mi dziś jeszcze trochę łupin zielonych od orzecha i jego liście. Liście poczekają, ale łupiny czas będzie przerobić mimo zniechęcenia.
A zniechęcenie ma swe źródło w burakach. 
Dostałam od Niezastąpionej Renaty buraczki z domowego ogródka. Napaliłam się, bo miały łodygi, piękne, krwiste, mięsiste. Więc wymyśliłam sobie, że będzie różowy przełamany zielenią. Tia... wymyśliłam i na tym się skończyło.
Wywar wygotował się piękny, w kolorze wina z nutą bursztynu. Wełna - ten sam merynos, na próbę wrzucona, uprzednio zabejcowana już 20% ałunem, najpierw wessała kolorek jak chciałam, po czym w occie wypłynęło wszystko, co ładne i zostało to, co właściwie mogło się wypłukać. 


 W głowie zaiskrzyło wzmocnić kolorek miedzią. A, że nie wiedziałam, który związek lepiej działa, czy siarczan miedzi, czy azotan (obydwa związki u sprzedawcy miały notkę, że do bejcowania przy farbowaniu), więc na próbę odlałam wywaru w dwa różne słoiczki i do każdego wrzuciłam trochę jednego związku. Efekt na oko, prawie taki sam. Kolor wywaru się zmienił na... niby zielony. 


Efekt farbowania tego samego merynosa bardzo mierny. Wywar mam w garze, jeszcze ten naturalny, bez miedzi, ale chyba nie zdecyduję się go wykorzystać. Merynos początkowo fajnie wyglądający, po moczeniu w occie i wypłukaniu kompletnie nie zachęca. Próbka buraczka z ałunem jako tako wygląda (na zdjęciu z lewej), ale ta z pomocną miedzią jest zdecydowanie niewypałem (na zdjęciu z prawej). Prawda, że przędza z lewej w oryginale bardziej zółta, niż brązowa. Ki diabeł ukradł różowawy odcień buraczka ?


Nieszczególnie więc udało mi się polecieć na fali pięknego, jesiennego, naturalnego farbowania. Jeśli jesiennie, to już bardzo listopadowo.
Na pewno nie trzymałam się ściśle jakiś reguł, bo to nie apteka, a ja lubię nieprzewidywalność i mieszanie. Jednak z drugiej strony, lubię robić coś w określonym celu. Stąd do garów nie powędrowały konkretne ilości wełny, jedynie testowo, krótkie kawałki.
Wczoraj ogólnie był kiepski dzień, przy okazji stłukłam kuchenny termometr, więc w połączeniu z tymi barwieniami, niemożnością pojechania po aksamitki na działkę (a te bardzo mnie kuszą odkąd 'niedobra' Finextra podesłała mi linka do pięknych żółci otrzymanych właśnie z aksamitek) wypruło mnie emocjonalnie na tyle, że nawet nie chce mi się dorabiać alpaki do dzierganego swetra. 
I tyle...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...