Długo to trwało, bo najpierw nie miałam czasu, by się zając farbowaniem i łupiny czekały. Później, czekał wywar na coś do barwienia, a po farbowaniu już czekałam sama na efekt orzechowy, czyli aż czesanka sobie wyschnie sama niewypłukana z barwnika.
W zasadzie proces naturalnego farbowania wymaga czasu i odkrywcze to dla osób w ten sposób barwiących nie jest, ale ja, jako początkująca w temacie, niby teoretycznie przygotowana, praktycznie jednak z tym czekaniem mająca problem. O orzechu wstępnie już było i sądziłam, że postępując powoli, susząc swobodnie mokre, nie płucząc po wyjęciu z gara, pozwalając zmieniać się w kontakcie z powietrzem uzyskam Bóg wie co. Wyszło przewidywalnie - brązowo, jednak zadowolona jestem pomimo, że brązów jako takich trochę się obawiam.
Miałam dość dużo łupin. Niestety, a może i stety, nie chciały dać się podsuszyć, stad całe 2,4 kg wrzuciłam do gara. Podgotowałam godzinkę, nie mogąc się zdecydować, co wrzucić do wywaru, stało to 2-3 dni, codziennie lekko podgrzewane. Nie wiem po co, może z obawy, by się nie zepsuło. Znalazłam w końcu 2 kawałki merynosa, jasnego, prawie białego i bez bejcowania, tylko zamoczone w wodzie przed samym farbowaniem, poszło do wywaru. Gotowało się godzinkę, gmerałam delikatnie, by barwniki przenikały całą czesankę i na noc pozostawiłam by sobie poleżało. Rano delikatnie odsączone powieszone na balkonie, miało przechodzić przemianę - tak przynajmniej zrozumiałam. Guzik. Poza zesztywnieniem wynikającym z pozostawienia wywaru w czesance (w tym i drobin łupinek), nic się nie zmieniło. Smętnie brązowo było i tyle, podobne do tego, co uzyskałam w poprzedniej próbie. Dopiero kolor zaczęło zyskiwać płukane strumieniem zimnej wody w wannie. Wyglądało to tak, jakby woda wypłukiwała wraz z resztkami kąpieli barwiącej obecny 'brunatny barwnik'. I tak 'powstała' ta rudo-karmelowa porcja.
Kolor jest naprawdę ciepły i nawet bez słońca dobrze wygląda.
Później druga porcja. Działanie identyczne z tym, że po barwieniu, poleżała trochę na ociekaczu i poszła do płukania. Ta jest taka bardziej 'orzechowa', czyli taka, jak potocznie, zwyczajowo określa się kolor brązowy używając określenia 'orzechowy'.
Przypuszczam, że różnica odcieni wynika tylko i wyłącznie z ilości barwnika użytego do barwienia. Może się mylę, to proszę o sprostowanie bardziej doświadczonych. Kolor nie zmienia się w taki sposób, jak w barwieniu indygo.
A korzystając z chwil słońca, po pracy, zrobiłam zdjęcie poprzedniej aksamitkowej wełence. Chyba jednak niepotrzebnie tak się upierałam, żeby pokazać jak słońce pogłębia barwnik, bo słońce aż tak bardzo jej nie 'pożółciło'.
Aksamitki nadal wyglądają pieknie, a Twoja orzechowa ma cudny, ciepły kolor miodu takiego i owakiego. Zobaczysz, duzo ładniejsza niż moja (włóczka, nie czesanka)!
OdpowiedzUsuńDziękuję. :-)
UsuńAle widzisz ile tych łupin było ! To pewnie tak, jak z Twoimi buraczkami. A, co jeszcze pewnie też ma znaczenie, był to inny orzech niż w poprzedniej próbie łupiny były tak duże, jakbym rozchrzaniła te zielone piłki do tenisa ziemnego.
Fajnie byłoby móc przechować moc takich łupin, bo suszyć, jak inne dobro, to ja jednak kiepsko widzę.
Jaka wyjdzie przędza, przyjdzie nam jeszcze poczekać. :-)
Bardzo mi się te brązy podobają. Są takie ciepłe, jesienne, no po prostu cudne ...
OdpowiedzUsuńAksamitkowe kolory też pięknie wyszły :).
Dziękuję bardzo. W imieniu orzecha i aksamitek. :)
UsuńPozdrawiam