Pages

31 grudnia 2012

Na słodko

A to sobie na koniec roku powklejam kilka zdjęć zaległych słodkiego jedzonka. Tak ku pamięci, bo warto.
Ciasteczka robię już któryś rok z rzędu. Są godne polecenia, podobnie, jak flan. A torciki, to już jak kto lubi.
Ale, po kolei. Ciasteczka, czyli pierniczki, kruche z pomarańczą i kruche Cranberry Noel.
Flan kokosowy - to słodki deser na zimno, gotowany w kąpieli wodnej. Brzmi może skomplikowanie, ale robi się szybko, prosto, zarówno samą masę na deser, jak i piecze. Najgorsze przy nim, to odczekać na schłodzenie. ;-) Dla lubiących karmel, kokos - doskonałe.

 Odkąd kupiłam mała okrągłą tortownicę, polubiłam małe torciki na bazie biszkoptu. Chodził za mną ciemny, czekoladowy. Nie miałam co prawda wiśni, ale przydały się jeżyny. Przełożyłam kremem polecanym na CinCinie (kremówka połączona z gorzką czekoladą), ale mnie to przełożenie nie zachwyciło. Trudno się smarowało, zwłaszcza biszkopt świeżo nasączony. Smakowo dobre zestawienie, ale następnym razem jednak zmieszam gorzką z mleczną. 
 I na koniec moje ulubione zestawienie, czyli biały biszkopt, nasączony delikatną naleweczką z pomarańczy przełożony masą toffi z orzechami. Białą masa, to nic innego, jak kremówka i serek mascarpone. Mniam. ;-)



Edit: Dołaczam linki na Chochelkę. ;-)



30 grudnia 2012

Się Porobiło - cz. 58 Navajo

Na blogach tyle nowych robótkowych postów przybyło, że aż wstyd wyskakiwać z czymś tak niedoskonałym, ale muszę, chcąc się dobrze nauczyć. Nawet zdjęcia są bardzo robocze, co nie znaczy, że archiwizują etapy pracy. Są po prostu z lampą, a treść-temat jest wyeksponowana ot tak sobie. I owszem, miałam i mam dalej zdjęcia z etapów, ale są takie do ... kosza. Ślepa byłam i naiwna, że utrzymam w rękach aparat kilka sekund bez poruszenia, ha... Lata się swoje ma i gdzieś w końcu wyłazi. ;-)
Ale do sedna. Zabrałam się etapami za czesankę, licho wie, jakiego pochodzenia, tzn wiem, skąd ja mam, ale co to ? Jest miękkie i miłe, nie trzeszczy więc na bank całość nie jest sztuczna. Oczywiście mam jeszcze kolejne porcje, ale tak gdzieś upchnęłam, że za nic nie mogłam znaleźć. Szukając porobiłam trochę porządku, to dobre, ale póki co, dalej nie wiem, gdzie poszukiwana.
Efekt pracy, czasami współpracy, ale i walki z kołowrotkiem. Walki były faktycznie, głównie w drugim etapie pracy. Pierwszy przeszedł miło, czyli skręcanie singla. Wydawało mi się, że momentami mam go bardzo przekręconego, wówczas 'popuszczałam', co ostatecznie nieładnie objawiło się w przędzy. W zasadzie  przeznaczeniem głównym było... zostać skręcona navajo. Pewnie zostanie też dzianiną, prędzej, czy później, ale najpierw muszę odnaleźć reszta i skręcić. Mam ją w 3 porcjach łącznie 210m (80m, 77m i 53m). Skoro skręt navajo 'skraca' nić trzykrotnie, to wynika, że pierwszy kilometr na kołowrotku pokonany.
Nie wiem, czy na pewno mam navajo. Ale chyba nie można tego schrzanić, tzn skręcać z pętlą i otrzymać coś, co navajo nie jest. A może można ? 
Nitka równa nie jest, bo jak pisałam wyżej, mszczą się miejsca, gdzie luzowałam skręt singla. Początkowo wnerwiały mnie malutkie pętelki singla przekręconego, które hamowały wyciąganie nici, ale ostatecznie, to się 'prostuje', a gorzej wypada słabiej skręcony singiel. 
 Niestety, nie potrafię zgrać wszystkich ruchów rąk. Muszę przestać pedałować, gdy trzeba robić pętlę. Jakaś niezborna jestem. Kołowrotek też najlepiej jakbym trzymała prawą ręką, bo pomimo maty pod nim, ucieka ode mnie. 
Mam jeszcze trochę do napisania (a i zaległości jakieś mi się robią - fakt, nie cieszy pokazywanie czegoś, gdy ma się zdjęcia do d... ), a czuję się fizycznie nie najlepiej. Przeziębienie mnie męczy i to takie jakieś rozwleczono w czasie.
Będę wdzięczna za jakieś rady twórczo-skrętne. 
Tymczasem....


25 grudnia 2012

Wesołych Świąt

W ten świąteczny poranek życzę Wam spokoju i radości,
 by każdy dzień był równie tajemniczy i bajowy,
 rodzinny i pełen miłości.




18 grudnia 2012

Ptasie kury

Bo i jak je nazwać, skoro już prawie zadomowione.
Stołówkę musiałam przestawić, bo już po tygodniu przeszkadzała sąsiadce z parteru. Tu .... powinien być wulgaryzm. Na szczęście z tą uwagą trafiła na mego ojca, czasowo goszczącego, któremu adrenalina urosła do granic bezpieczeństwa. Ustaliliśmy więc, że konstrukcja na skrzynce się sprawdza, więc takowa pozostała. Dodatkowo zawisły kupne siatkowe pojadacze. Następne będą już domowej roboty, ale chciałam na szybko spróbować takich. Są jakieś nie do końca sensownie zrobione, bo przy minusowych temperaturach kamienieją.
Zdjęcia szarawe, bo pogoda właśnie taka. Co prawda teraz przyprószyło śniegiem, ale i tak szaro i wrednie jest. A ptaki są na bank z ADHD, więc nie pozują spokojnie do zdjęcia.
 Nie wiem, co to za ptaki na 8 i 9 zdjęciu. Na bank nie sikorki. Może ktoś rozpozna ?
I to byłoby na tyle. Reszta spraw jest równie szara jak pogoda za oknem, więc nie bardzo jest sens pisać.







18 listopada 2012

Stołówka otwarta

Dziś była inauguracja karmnika.


Powstał jako recykling z pojemnika na chleb. Nie moja robota, ale mój intensywny doping. :-) Pomalowany konkretnym płynem do mebli ogrodowych i tarasów, więc spokojnie powinien znieść trudny naszej zimy. Może nie jest doskonały, ale naprawdę zbyt późno się obudziłam z tematem na jakieś szalone konstrukcje. Okazało się, że zbudować to jedno, a zamocować to drugie. Mam poręcz-rurę no i d... . Temat uratowały skrzynki na kwiaty. Jednak trochę się obawiam, czy nie ucierpią od pazurów. Z drugiej strony, sępów się nie spodziewam, więc stres raczej nieracjonalny.
Nabyłam, na start worek gotowca dla ptaków dziko żyjących, na zimę oraz zwykły słonecznik niełuskany. Miałam też trochę ususzonych ziaren dyni. Nie wiem kiedy przyleciał pierwszy ptak, bo znudziło mi się po godzinie podglądanie. Byłam trochę rozczarowana, jak dzieciak, że się nie rzuciły na żarcie od razu, ale... gdzieś po 1,5-2 h zauważyłam, że ubyło nasionek za karmnikiem - to kawałek deseczki utrzymującej karmnik w poziomie (wymuszona konstrukcja, by całość nie wpadła do skrzynki). Podglądałam z okna kuchennego robiąc obiad. No i przybył. Jeden ptak, nie wiem jaki, nieco większy od wróbla, szaro-brązowy. Mam go na zdjęciu, ale niewyraźnie wyszło. Zdecydowanie bardziej spokojny niż sikorki, które z czasem urzędowały, jak nakręcone. Jedna z początku, to nawet wyganiała dwie inne. Jak już udało się podejść bliżej, zrobiłam trochę zdjęć, większość nieostra, bo te ptaki strasznie ruchliwe, a szaro za oknem, jak to w listopadzie. Doświetlenia z kolei tez nie do zastosowania, bo raz, że wystraszy ptaki, a dwa, że błysk rozejdzie się po szybie i guzik wyjdzie ze zdjęcia. To kilka poobiednich ujęć.


 Ptaki w pierwszej kolejności wyżarły dynię i słonecznik. Coś, co wygląda na żyto, albo jakieś inne zboże z tej mieszanki w większości pozostało. Nie było też amatorów tłuszczyku, który na próbę nieco później dostawiłam na podstawku.  Ciekawe, jak będzie w kolejne dni. Czas pokaże.


Skoro już o jedzonku mowa, to i dla siebie poczyniłam małe co nieco. Upiekłam sobie chleb po długiej przerwie, na zakwasie, tzw polski i tartę waniliową, co prawda z cukrem wanilinowym, nie oryginalną laską.

I to by było dziś na tyle. :-)

14 listopada 2012

Koci kubeczek

Właściwie to mój, ale koci, bo z kotem. Kubeczek projektu Susan Wheeler dotarł dziś do mnie w ramach prezentu-niespodzianki. Bardzo mile mnie zaskoczył, a rozkoszny Pan Kot z kubeczka skradł moje serce. Sami popatrzcie, czy mogło być inaczej. ;-) Zdjęcia listopadowe, wieczorne, wiec jakość wiadoma.

Śliczny, prawda ? ;-)

A..., kubeczek na podróż został m.in zabezpieczony folia bąbelkową i watą taką oderwaną z pasma. Oczywiście dla mnie w pierwszej chwili to była czesanka. :-))))))
Do  kompletu przyjechały też słodkości.


A wszystko z powodu banalnego, fioletowego otulacza z merynosków, który doskonale prezentuje się na pięknym, czarnym Lucjanie.Zdjęcie dzięki uprzejmości Moniki. :-)








7 listopada 2012

Się Porobiło cz. 57 - 'Gliniana' owieczka i reszta



To, o czym będzie dzisiaj powstało już jakiś czas temu. Jak to u mnie, zwyczajnie się porobiło.
Znowu glinka ceramiczna. Najpierw oczywiście lepienie, później suszenie, malowanie, lakierowanie i stworzenie ostateczne w całość. 



Najprościej to się jednak przykleja zapięcie do broszki. Co by nie mówił, klej trzyma dobrze w mojej poprzednią broszce więc stosuję go dalej. Nieco trudniej przyłączało mi się elementy metalowe przy kolczykach, bo dziurka akurat w tych elementach jest bardzo blisko brzegu, łatwo uszkodzić. Metalowe kółeczko ma swoją sprężystość i trzeba uważać. Kolczyki powstały do już istniejącego wisiorka ceramicznego nabytego gdzieś w galerii. Kwiatowa stylizacja jest naprawdę mała, a glinka w takich duperelkach jednak robi się mniej plastyczna. Nawilżenie z kolei utrudniało zwijanie w formę różopodobną. Ostatecznie wyszło, jak wyszło i nowa ich właścicielka jest zadowolona, a to najważniejsze. 
Teraz okolicznościowe zdjęcia. Słońce na nich zdradza, że faktycznie zrobiono jest kilkanaście dni temu.


Nieco inaczej sprawa się miała z owieczką, bowiem przyłączenie naturalnej strzyży (resztki niemożliwe do skręcenia w przędzę z podarunku Alicji) do glinki, wcale nie było takie proste, jak myślałam. Klej się ostatecznie sprawdził, jednak podfilcowanie czesanki sprawiło, że niestety naturalne falowanie włosa zanikło. Szkoda. Pewnie w większej formie dało by się go zachować, więc może jeszcze kiedyś. ;-)


A później... później było kombinowanie, jak zabezpieczyć owieczkę, bo przed nią była daleka podróż. Owieczka zamieszkała więc w pudełeczku po kosmetyku i opatulona dodatkowo w folię bąbelkową ruszyła w świat.  Z tego, co wiem, owieczka wraz z broszką i wisiorkiem, w całości dotarły do celu. :-) Zupełnie, jak dawniej, w opakowaniu zastępczym.



30 października 2012

Się Porobiło - cz. 56 - Merynosowy, fioletowy otulacz

Wydziergał się. Prosty i niewielki. Wielkość ograniczona ilością, jak to bywa. ;-)
Mam nadzieję, że nowa właścicielka będzie zadowolona. Otulacz dziś wyruszył w drogę. Puki co, zdjęcia bez szyi i głowy, ba nawet bez 'sztucznego ciała' - bo nie posiadam takowego. Mało atrakcyjne, wymagające wyobraźni. :-) Filon, mimo pozwolenia właścicielki, niestety nie bardzo się mieścił przez co nie stał się modelem. Ilość skóry na szyi powodowała, że w otulaczu wyglądał, jak w bandażach. :-))) Z szacunku dla psa, nie publikuję tego, wszak TOZ czuwa. ;-)
Dla przypomnienia, merynos ufarbowany (tu) i uprzędzony (tu), wykonany francuzem, dla elastyczności, szeroki na 25 cm i długi na ok 115-120 cm. W dzianinie jedynie widać muśnięcia odcieni fioletu. Na małym formacie zdjęć nawet nie za bardzo. Będę namawiać, by podesłano mi zdjęcia z szyją i głową. ;-)


 Czas brać się dalej za dyniowatą cieniznę. Zastanawiam się, czy nie spruć i nie zmienić koncepcji.

28 października 2012

Dyniowy weekend

 W tym roku dynie pojawiły się wcześniej w sprzedaży i już zrodził się zamysł by przytaszczyć do domu jeśli tylko znajdę taką, która bez problemu podniosę i doniosę. Oczywiście najpierw były tylko takie wielkości koła młyńskiego. Jedyne małe to te ozdobne, ze skórką jak na krokodylu. W końcu udało się kupić pierwsze dwie, a później już jakoś tak... i myślę, że jeszcze nie koniec. :-)
 Pojawiło się pytanie, jakiego gatunku mam dynie. Pierwszym razem miałam dwie różne wyglądem, jak i zawartością. Kupione pod kątem dyniowego lampionu kształt i kolor zaskoczyły twardością i kolorem wnętrza. Specjalnie wiec omijałam jeden rodzaj, nie dość, że twarda skórka, to jeszcze środek zielony, co wcale nie wyglądało ładnie w potrawach. Ostatecznie znalazłam na blogu Bei post, który sugeruje, że te piękne pomarańczowe, z rysunkiem południków na obwodzie, to prawdopodobnie Appalachian lub Spooktacular a ta jedyne, większa to na bank Winter Luxury (Cucurbita pepo). Wszyscy zachwalają Hokkaido, a ja jej nigdy (poza zdjęciami) w sklepie nie widziałam. 

 To zdjęcia zachęca do zadania pytania - Czym różnią się te dwa obrazki :-) Obydwa robione o tej samej porze dnia, tyle tylko, że wczoraj było paskudnie, już prawie zimowo, a dziś słonecznie. 
Dynia, której nie dano już wygrzewać się w niedzielnym słońcu trafiła do kuchni w zamyśle na zupę, jak rok temu. Ponieważ wcale nie była taka mała, a nie chciałam zupy na cały tydzień, odważyłam się zrobić mus.

 Mus powstał z myślą o cieście drożdżowym Mirabbelki. Moje pierwsze doświadczenie z ciastem dyniowym, 2 lata temu było kiepskie. Odważyłam się wykonać to, bo znam Mirabbelkę od strony dobrych i sprawdzonych przepisów. Przy okazji oczyściłam pestki. Przyznam, że w dzieciństwie próbowałam, ale coś z nimi było nie tak smakowo, że do dziś omijałam wielkim łukiem. Tak więc w jednym garze, na parze miękła dynia na puree, w drugim gotowała się na zupę wraz z porem, pestki wstępnie wysychały, a na progu kuchni leżakował mój pomagier. ;-)

 Efekty naszej 'wspólnej pracy' kosztowaliśmi dzisiaj. Zupa tym razem, z makaronem i dużym kleksem jogurtu, który złagodził nieco duża ilość pieprzy cayenne. Fajna.
 Placek drożdżowy, hmmm... tutaj szału nie było. Jednak w smaku dobry. Oczywiście dałam zdwojona ilość cukru, bo nie znoszę ciast trochę słodszych od niesłonego chleba. I to była dobra decyzja. Następnym razem skrócę też czas pieczenia, bo pomimo, że piekłam w temp 175 st C 35 min, to brzegi ciasta są nazbyt twarde.
Mus, jak mus, czy tam puree, ma fajną konsystencję i kolor, dlatego nie mogłam się oprzeć, by nie wstawić zdjęcia. Mam nadzieję, ze będzie dobry. Ehh... te kolorki... ;-)

Nie wiem, co będzie z tamtymi dyniami, ostatecznie, czasowo skończą w słoikach. Na pewno któraś stanie się lampionem, jak zawsze, bo lubię i tyle. ;-)
Lubicie dynie ? Macie jakieś fajne na nią sposoby ?




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...