W końcu dwa stosiki jedwabnych chusteczek doczekały się koloru.
Kokony rozsupłałam rok temu, no albo prawie rok. Cóż, taka prawda, chociaż wstyd się przyznać. Długo nie mogłam się zdecydować na co chcę tę nitkę i w jakim ma być kolorze. Będę wierna i nudna pomysłowi sprzed roku - też jakaś 'dziurawa' narzutka na ramiona, albo... może coś innego, jak mi w oko wpadnie. ;-)
Zupełnie niespodziewanie, prawie powtórzyłam kolory sprzed roku. I owszem, chciałam niebieski z zielonym (od pewnego czasu kręci mnie takie połączenie, które ileś lat temu uważałam za nieznośne). Miało być zwiewnie, w kolorystyce letniego morza. Chłodno, zielono-niebiesko.
Zrobiłam bardzo 'lekkie' roztwory barwników, czyli dużo wody i mało proszku. Zwyczajowo, używam tych samych. Czesanka wyszłaby z tego prawie muśnięta, pastelowo, ale jedwab jest głodny kolorów i spija wszystko dość szybko. Specjalnie obydwie porcje jedwabiu zrobiłam nieco inne w barwie. Nie miały być identyczne. Miały być podobne, ale różne.
Wyciągając chusteczki z wody, ma się wrażenie, że to nic innego, a sfilcowany kłąb wełny. Na dodatek we wściekłej kolorystyce.. silnej i mocnej barwy. Na szczęście, to złudzenie i po wysuszeniu chusteczki nabierają lekkości, a ciemna barwa staje się dużo jaśniejsza.
Chusteczki idą na wrzeciono, bo tak mi niestety wygodniej się skręca nitkę, działając prosto z chusteczki.
Nie wiem, czy ja się już przyzwyczaiłam do tego jedwabiu, ale dziwne, że nie wydaje mi się on być tępy w dotyku, czy jakiś wrednie czepliwy. A właśnie takie doświadczenie miałam uprzednio. Może teraz to przejściowe odczucie, bo nie mam jakoś specjalnie gładkich dłoni, anie poprzednio nie miałam nadto szorstkich. Sama nie wiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz